sobota, 4 września 2010

Niedziela jak zawsze.

Nadeszła niedziela. Trudno w to uwierzyć, ale nawet na wojnie czasem się to zdarza. Jeszcze trudniej uwierzyć w to, że te potępione przez niebo żabojady też czczą dzień święty. Zapytałem Bernarda, o co może w tym chodzić.

Bernard stwierdził, że sam tego nie rozumie, bo choć widzi wyraźnie, że i Francuzi zasłaniają się imieniem Pana, ale przecież On nie może popierać obu stron. Pan może się gniewać, ale nie jest aż tak bezinteresownie okrutny.
Pociągnął łyk wina, który ja mu postawiłem i stwierdził jak zawsze, kiedy chciał uniknąć dalszego zgłębiania tematu: niezbadane są ścieżki Pana.


Przypomniało mi się, jak kilka niedziel temu natrafiliśmy na innego kapelana. Harper jak zawsze chciał się popisać i rozpuścił ten swój irlandzki jęzor. Jego zuchwałość była tym większa, że i klecha pochodził z wyspy, ale ten ostatni szybko zgasił wesołkowatość mojego strzelca mianując go ministrantem w najbliższej mszy.


Z nieodnalezionego dziennika Richarda Sharpe;
Kampanie Sharpa, B. Cornwell, Wydawnictwo Erica, Warszawa 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz