sobota, 5 lutego 2011

Święta, jak święta, a Sharpe, jak nie Sharpe

Jako osoba – jakby nie patrzył – duchowna przyjąłem sobie misję spowiadania nieszczęśników ruszających do bitwy. Przewędrowałem w ten sposób niemal całą wojnę wzdłuż i wszerz. Widziałem już ulgę na twarzach grzeszników, widziałem hardość i strach. Widziałem panikę i niedowierzanie bijące z oczu najzimniejszych morderców i ateistów, jakich gościły szeregi obu wojsk. Wreszcie... widziałem ich łzy. Wydawało mi się, że już nic nie powinno mnie zaskoczyć. A jednak nie spodziewałem się, że ujrzę zakłopotanie na twarzy Sharpe'a.

A już na pewno nie spodziewałem się powodu tego zakłopotania. Cała sprawa była o tyle zabawniejsza, że niezręczną minę miał również Harper, z którym Richard wyruszył na polowanie, by zdobyć posiłek na świąteczną kolację. Obydwaj wrócili z niczym – jako powód podali wezwanie z namiotu dowódcy i nawet szybko czmychnęli w tamtym kierunku. Jednak muszę przyznać, że zaczerwienione uszy i wzrok wbity głęboko w ziemię nie jest cechą charakterystyczną dla żołnierzy z takim doświadczeniem... w żadnej sytuacji. Ciekawość jest grzechem i bardzo wtedy zgrzeszyłem, ale powstrzymałem się od pytania.
Myślę jednak, że wiem, co zaszło. Młody adiutant, który ruszył za nimi przekazać wezwanie dowódcy powiedział mi, że zanim dał znać o sobie, zaobserwował jakby tamtych dwóch się sprzeczało. Powód – jak mu się wydawało – stał kilkanaście metrów od nich. Nie mogli dojść do porozumienia, który z nich ma oddać strzał, a żaden z nich nie chciał. I tak zgrabna łania nie została naszą kolacją...





Z nieodnalezionego dziennika Richarda Sharpe;