niedziela, 26 września 2010

Ludzie o nim ciągle gadają.

Po ostatnim wieczorze w karczmie Sharpe jakoś dziwnie mi się przygląda. Odnoszę wrażenie, że nie uwierzył w moje opowieści o legendzie Artura.

Obserwuję go i staram się go nauczyć. Wszystko jednak wskazuje na to, że jeszcze wiele pracy muszę mu poświęcić. Postanowiłem dziś wyjaśnić przyczynę Sharpowego spojrzenia i poszedłem posłuchać, co mówią pozostali żołnierze.

Zaczęło się od tego, że wszyscy widząc, jak się do nich zbliżam milkli, bądź zmieniali temat i zaczynali dyskusję o pogodzie. Żyłbym z pewnością w nieświadomości, gdybym nie musiał skorzystać z wygódki. Dopiero wtedy, otoczony osobistą ciszą usłyszalem rozmowę toczoną przez dwóch strzelców, którzy najwyraźniej nie zauważyli, jak zamykałem za sobą drzwi przybytku. To co usłyszałem potwierdziło moje przypuszczenia. Richard uznał, że zdecydowanie za dużo wczoraj wypiłem, bo w takie bajki, jak te, które wczoraj usłyszał, to on nie ma zamiaru wierzyć.

O samym Sharpie też coś podsłuchałem, ale to opowiem wam już innym razem.



Z nieodnalezionego dziennika Richarda Sharpe;

sobota, 18 września 2010

Bernard znów przesadził z winem – nic na to nie poradzisz Sharpey.



Miło jest posłuchać tego co ma do powiedzenia Bernard. Ten mnich ma zdecydowanie dar do opowiadania. Czasem jednak wydaje mi się, że przesadza z winem, bo jego historie za bardzo przypominają bajki dla dzieci i wcale nie chce mu się wierzyć.

Harper powiedział mi wprost: zapomnij o tym. Bernard prawdopodobnie ma w sobie pintę irlandzkiej krwi i opowiadać może do woli, a Ty i tak się nie zorientujesz, kiedy buja, a kiedy mówi prawdę.

Musi coś byćw tym, co mówi Harper, bo raz na jakiś czas Bernard opowiada o tej samej historii, o królach, czarnoksiężnikach i pięknych królowych. Ciągle powtarza przy tym imię – Artur.




Z nieodnalezionego dziennika Richarda Sharpe;
Nieprzyjaciel Boga, B. Cornwell, Wydawnictwo Erica, Warszawa 2010

piątek, 10 września 2010

Dobry wróg i zły przyjaciel.

Siedzę sobie przy ogniu i patrzę na Bernarda. Jak na Żabojada nie zachowuje się typowo. Nie pytaliśmy go o pochodzenie, a on sam mówi tyloma językami, że trudno ustalić skąd przyszedł. On sam woli chyba siedzieć z nami, niż z Francuzami. Nie możemy powiedzieć, że nam pomaga. Ale też nie zachowuje się jakby chciał od nas wyciągnąć informacje. Chyba możemy mu zaufać.

Bernard rozmawia dość często z Harperem. Chyba wziął sobie do serca jego irlandzkie pochodzenie i w jakiś mnisi i pokręcony sposób uznał, że będą mieli o czym rozmawiać. Kto ich tam wie.

Muszę jednak przyznać, że są chwile, kiedy Harper szczerze mi imponuje. Tak jak wtedy, gdy pod falszywymi nazwiskami zaciągnęliśmy się powtórnie do armii. Podał się wtedy również za Irlandczyka – O'Keefe, czy tak jakoś. Tchórzliwy sierżant wyżywał się na nim tylko dlatego, że kochał swoją wyspę. Ale Harper wytrzymał. Dobrze mieć go po swojej stronie. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o dowódcach regimentu, do którego wtedy trafiliśmy. Tych wolałbym mieć przed sobą niż za plecami – podstępni i tchórzliwi zapatrzeni tylko w swoje odbicia.


Z nieodnalezionego dziennika Richarda Sharpe;
Kampanie Sharpa, B. Cornwell, Wydawnictwo Erica, Warszawa 2010

sobota, 4 września 2010

Niedziela jak zawsze.

Nadeszła niedziela. Trudno w to uwierzyć, ale nawet na wojnie czasem się to zdarza. Jeszcze trudniej uwierzyć w to, że te potępione przez niebo żabojady też czczą dzień święty. Zapytałem Bernarda, o co może w tym chodzić.

Bernard stwierdził, że sam tego nie rozumie, bo choć widzi wyraźnie, że i Francuzi zasłaniają się imieniem Pana, ale przecież On nie może popierać obu stron. Pan może się gniewać, ale nie jest aż tak bezinteresownie okrutny.
Pociągnął łyk wina, który ja mu postawiłem i stwierdził jak zawsze, kiedy chciał uniknąć dalszego zgłębiania tematu: niezbadane są ścieżki Pana.


Przypomniało mi się, jak kilka niedziel temu natrafiliśmy na innego kapelana. Harper jak zawsze chciał się popisać i rozpuścił ten swój irlandzki jęzor. Jego zuchwałość była tym większa, że i klecha pochodził z wyspy, ale ten ostatni szybko zgasił wesołkowatość mojego strzelca mianując go ministrantem w najbliższej mszy.


Z nieodnalezionego dziennika Richarda Sharpe;
Kampanie Sharpa, B. Cornwell, Wydawnictwo Erica, Warszawa 2010